piątek, 30 grudnia 2011

Coroczne noworoczne postanowienia!

Nowy rok już tuż-tuż. Stary rok wrzuca do swojej opasłej walizy pozostałości roku 2011: suknię ślubną, klika kodeksów, trochę podręczników, przewodnik po Rzymie i parę zbędnych pamiątek z Egiptu. Coś się w 2011 udało, coś tam zupełnie nie wyszło, ale patrząc z perspektywy dnia 30 grudnia, to był łaskawy rok.

Ponieważ nie wiem jaki będzie kolega 2012, myślę, że czas na listę życzeń pobożnych i corocznych noworocznych postanowień. Może rozdzielając swoje łaskawości weźmie je pod uwagę. A więc do dzieła!

1. Przeczytać Sagę Rodu Forsythów i tę grubą książkę (1200 stron!), którą kupiłam 5 lat temu i posłużyła raz - kiedy schowałam tam pieniądze odkładane na wyjazd do Japonii.
2. Odwiedzić: Rumunię, Berlin, jak się uda to Afrykę.
3. Znaleźć taką pracę, która nie będzie nudna i będzie przynosiła pieniądze (życzenie pobożne nad wyraz).
4. Schudnąć?:)
5. A od października grzecznie pisać doktorat z praw człowieka.
6. Nauczyć się hiszpańskiego.
7. Mieć lepszą organizację czasu.

Mniej się przejmować, więcej pracować:)

wtorek, 6 grudnia 2011

Bo każdy ma przecież swoją prawdę...

Irwin Shaw
Uwielbiam powieści psychologiczne. Dlaczego? Bo postacie są niejednoznaczne i mogę sobie wybrać kogo mi jest najbardziej żal (bo zazwyczaj wszyscy mają w nich - przepraszam za kolokwializm - przesrane), to jest trochę jak oglądanie telenoweli (uczucia, uczucia, uczucia...), tylko wszyscy cię szanują, bo przecież czytasz książkę. Dlatego też powieść psychologiczno-obyczajową Lucy Crown pożarłam dość szybko i sprawnie (raz nawet wytrwałam w czytaniu do 2.30 w nocy, ale myślę, że byłam wtedy pobudzona zieloną herbatą, no a poza tym ja NAPRAWDĘ uwielbiam powieści psychologiczne). 

Ale, do rzeczy. Książka opowiada o losach pewnej nieszczęśliwej rodziny, która zmaga się z życiem i jego zawiłościami. Tytułowa bohaterka zdradza męża, i to staje się początkiem końca familii Crownów. Powieść równie dobrze mogłaby być sztuką teatralną, ponieważ składa się głównie z bardzo rozbudowanych dialogów, analizujących uczucia głównych bohaterów. A czyta się ją mniej więcej w ten sposób: "Lucy to głupia, wkurzająca baba, która zniszczyła męża i syna. Ale zaraz, zaraz - przecież ona była taka nieszczęśliwa, taka niespełniona, niezrealizowana, przygaszona. A ten mąż okropny, taki staroświecki, niefeministyczny drań, tłumiący wszelkie próby rozwoju żony. Ale przecież on chciał dobrze - chciał być uczciwy, sprawiedliwy, szczery, wierny i dobry. Nikt mu po prostu nie wyjasnił, że głupio postępuje. Nikt mu nie uświadomił jak olbrzymi błąd popełnia. Poza tym, oni byli po niedobranym małżeństwem, i tak by im nie wyszło. Ale przecież oboje pozbawili dzieciństwa swojego syna. Egoiści!" I tak brnąc przez Lucy Crown, czytelnik (tzn. - ja) miota się pomiędzy sympatią i zrozumieniem dla każdego z bohaterów. Raz broni niewiernej żony, raz oskarża męża. Czasem uroni łezkę nad losem syna, by za chwilę przeklinać jego nieprzejednanie i brak tolerancji. Shaw sprytnie to rozegrał, pokazując nam, że nie ma w życiu sytuacji jednoznacznych, nie ma bezwzględnego zła i dobra. Pokazał, że każdy człowiek ma swoją prawdę. Jednak motywy stworzonych przez autora postaci nie są jasne, a ich postępowanie nierzeczywiste i wymyślane jakby na siłę. Zwłaszcza relacja Lucy z synem, która stanowi jeden z głównych wątków powieści, wydała mi się absurdalna, pisana z punktu widzenia mężczyzny, który o miłości macierzyńskiej ma blade i mgliste pojęcie.

Podsumowując - przeczytać można i wrażenia powinny być pozytywne, ale nie należy się nastawiać na spotkanie z wielką literaturą, czy głęboką analizą psychologiczną. Jeśli ktoś chce poznać twórczość Shaw'a to proponuję najpierw sięgnąć po o wiele ciekawszą i zdecydowanie autentyczniejszą Pogodę dla bogaczy (ach cóż to jest za książka!!!!!).  

poniedziałek, 14 listopada 2011

Udręką jest czekanie

Udręką jest rozmyślanie - tak napisał dawno temu Dostojewski. Ja dziś parafrazuję Fiodora i z całą mocą oraz przekonaniem piszę: udręką jest czekanie. 


Wiem, że ta chwila już się zbliża, wiem że nadejdzie, prędzej czy później. Tylko niech to będzie prędzej! Najlepiej teraz. Odświeżam stronę internetową. Refresh button once again. I nic. Myślę więc: zajmę się czymś innym, odciągnę te upierdliwe myśli od strony na której mogą się zaraz (może już teraz?!a...nie...) pojawić wyniki i zrobię coś pożytecznego. Posprzątam na przykład. Cudownie. Sprzątam. Jest fajnie, naprawdę fajnie. Świadomość, że informacja o mojej przyszłości, na co najmniej najbliższy rok, może w każdej chwili wyskoczyć z ekranu komputera, tylko lekko pulsuje w tyle głowy. Zresztą, nastąpił wielki postęp, teraz klikam odśwież tylko co 10 minut. Jestem bohaterem. Zapamiętale szoruję kibel szczoteczką do zębów. Łazienka jest prawdopodobnie najczystszą łazienką w Trójmieście, a ja bezwzględnie zarżnęłam jakieś dwie godziny. Byłam dzielna, więc w komputerze na pewno czeka na mnie nagroda. Biegnę z wypiekami na  twarzy do ukochanego laptopa. Wygląda jakby już wiedział. On wie! Klikam. Gówno. Idę myć kuchnię. Tłumaczę sobie spokojnie: po co te nerwy, na cóż ci ten stres. Jesteś dorosłą, zrównoważoną osobą, wyniki kiedyś będą, jak nie dziś, to jutro. Ale ja chce dziś!!!!!!!!!!!!!A najlepiej teraz. O, może już są. Nie ma. Wysyłam do przyjaciół kilkanaście agresywnych smsów, z różnymi groźbami. Większość oscyluje wokół totalnego spopielenia szanownej instytucji, która karze mi tak potwornie długo czekać. Niektóre  zahaczają o moje samobójstwo. No bo, do jasnej cholery, ileż można. Refresh. Nie ma. Warczę. Piszę. Referesh. Dalej nie ma. Warczę i piszę. 

Na koniec, w poszukiwaniu szczypty inspiracji i wielkiej chochli ukojenia, otworzyłam swój tajny kajecik pełen cytatów, złotych myśli i pomocnych fragmentów. Przeglądałam go długo, ale ulga (tak jak obecny przedmiot moich dzikich żądzy - wyniki) nie nadeszła. Znalazłam tylko pytanie wyjęte z Kroniki ptaka nakręcacza Murakamiego: Jaka jest zasadnicza różnica między jedenastoma, a dwudziestoma trzema godzinami? Otóż, Mój Drogi Japończyku: różnica jest, jak widać, zasadnicza.


czwartek, 10 listopada 2011

Sinfonietta

Haruki Murakami
Hurrra!!! Mam już ostatnią część najnowszej powieści Murakamiego 1Q84. Pochłonięta czytaniem, słucham namiętnie leitmotivu książki- oczywiście Sinfonietty Janacka:)

środa, 9 listopada 2011

Obyczaje czytelnicze

A oto moje przyłóżkowe zaopatrzenie, czyli lektury na najbliższe dni. 

Widoczne jest dość duże zróżnicowanie – i tak ma być! Czytanie paru książek na raz ma wiele zalet. Po pierwsze mogę dobierać je odpowiednio do nastroju i możliwości intelektualnych. Po drugie stosik  ułożony na szafce nocnej daje mi poczucie bezpieczeństwa – jeszcze długo będzie co czytać, lektur nie zabraknie:). Po trzecie szpanersko wgląda i mogę popisać się przed znajomymi, „Wooow, ty to wszystko teraz czytasz???!!!”. Niestety istnieje też wada, jedna acz znacząca: większość pozycji zalega na mojej szafce nocnej zbyt długo, a są prawdziwe bohaterki, których ostatnie strony czekają na swoją chwilę nawet rok. Bywa też, że książek po prostu nie kończę – nie dlatego, że są nudne i mi się nie podobają – na takie nigdy nie marnuję czasu – ale dlatego, że po drodze zdarza się kilka albo nawet kilkanaście innych bardziej wciągających pozycji (bijąc się w pierś przyznaję, że często zdecydowanie mniej ambitnych). W efekcie muszę zaczynać czytanie od początku, bo mieszają mi się bohaterowie, albo nie pamiętam podstawowych faktów J Taki los spotkał między innymi „Hobbita” i   „Annę Kareninę” (ale oba dzieła już przeczytane dumnie prężą się na półce). Taka już jestem, że muszę mieć kilka rozpoczętych książek i  przez ten okropny nawyk, niektóre z nich smutnie kurzą się na szafce nocnej.

Mój Mężczyzna ma zgoła inna obyczaje czytelnicze. Nie dość, że czyta jedną książkę na raz, to jeszcze charakteryzuje się wewnętrznym przymusem przeczytania jej do końca, nawet jeśli książka na to zupełnie nie zasłużyła. Z dobrnięcia do finału zrezygnował tylko kilka razy w życiu. No ale to były sytuacje ekstremalne. Szczególnie utkwiły mi w pamięci jego zmagania z największa porażką i zawodem ostatnich lat – Żmiją Andrzeja Sapkowskiego. Próbował, próbował, ocierał pot z czoła, łzy lśniły w kącikach oczu. Nic się nie dało zrobić – przez książkę mógłby jakoś przebrnąć obdarzony anielską cierpliwością i samozaparciem pasjonat militariów i wojny w Afganistanie. Ponieważ Mój Mężczyzna spełnia tylko dwa pierwsze warunki - nie podołał.

Zupełnie egzotyczne są obyczaje czytelnicze mojego taty. Uwielbia literaturę faktu, książki historyczne, filozoficzne i te upodobania pozwalają mu realizować wyjątkowo liberalne praktyki. Otóż mój szanowny ojciec, postępując z całkowitą premedytacją, nie czyta książek w całości. Tu fragmencik, tam rozdzialik, tam strona, która wygląda atrakcyjnie. Po co czytać od deski do deski? Przecież można czytać tylko to na co mam ochotę.


Po dogłębnej i wnikliwej analizie obyczajów czytelniczych wielu osób, stwierdzam, że styl pochłaniania książek wynika z charakteru czytacza. Ja jestem chaotyczna, robię kilka rzeczy na raz, działam tylko gdy mi się zachce – i tak czytam chaotycznie, bałaganiarsko, to na co w danej chwili mam największą ochotę. Mój Mężczyzna jest moim przeciwieństwem – uporządkowany, systematyczny, zawsze kończy to co zaczął – i  tak czyta – stopniowo, po kolei, porządnie. Mój tata jest hedonistą, wyławia z życia tylko to, co naprawdę lubi i co sprawia mu prawdziwą przyjemność – i tak też czyta – wybiera to co najlepsze, najciekawsze, nie marnuje czasu na rzeczy średnie lub mniej interesujące. Po prostu: pokarz mi jak czytasz, a powiem ci kim jesteś:) 

piątek, 4 listopada 2011

Wspomnienie

Stefan Kisielewski
Październikowy numer Bluszcza. Tekst Marka Łuszczyny "Heretyk Pana Boga". Oparte przede wszystkim na anegdotach, wspomnienie o Stefanie Kisielewskim. Mądrze, ironicznie, z przymrużeniem oka.  Warto przeczytać - po pierwsze, żeby się pośmiać, po drugie, żeby dowiedzieć się więcej. Na zachętę krótki fragment. 
W 1964 roku Kliszko zaalarmował całą partyjną wierchuszkę, że opozycjonista planuje atak na tow. Gomułkę. Było tak: Kliszko odsłuchał nagranie z podsłuchu zainstalowanego w domu Kisiela, w którym ten, lekko podpity, gawędzi z Jerzym Andrzejewskim. 
Andrzejewski: Strasznie nudno. 
Kisielewski: Zabijmy Gomułkę. 
Andrzejewski: To wtedy przyjdzie jakiś Moczar. 
Kisielewski: No i właśnie, będzie rozrywka. 

Przypominając tym, którzy nie wiedzą, nie pamiętają lub mają wątpliwości:
Stefan Kisielewski, którego narodzin obchodzimy w tym roku setną rocznicę, (pseudonim Kisiel, Teodor Klon, Tomasz Staliński) był publicystą związanym z Tygodnikiem Powszechnym. Liberał, nonkonformista, jeden z najwybitniejszych polskich felietonistów. Zmarł w 1991 roku w Warszawie.

niedziela, 16 października 2011

Zaraz zacznie się poniedziałek...

Konstanty Ildefons Gałczyński
Zaraz zaczyna się kolejny tydzień pełen dzwonienia, dopytywania, załatwiania i biegania po urzędach. Nie lubię urzędów, nienawidzę urzędów. Za każdym razem, gdy je odwiedzam, tłucze mi się po głowie i obija o ściany czaszki taki fragment Grussen aus Pollen Mistrza Konstantego:

Droga służbowa:
od idioty do idioty
idzie sobie, panie złoty,
papier.
Wreszcie w męce, w wielkim pocie,
zwróci idiota idiocie
papier.

sobota, 15 października 2011

Całkiem przyzwoity odmóżdżacz

Aleksandra Marinina
Są czasem w moim życiu takie dni, a nierzadko tygodnie, w które jedyne czego potrzebuję, to lekka, łatwa i wciągająca lektura, roboczo zwana odmóżdżaczem. W zależności od poziomu przeładowania stresowego i mózgowego, odmóżdżacze mogą przybierać różne formy - w zeszłym roku, po wyjątkowo trudnym i męczącym egzaminie, z pełną premedytacją, samoakceptacją i samozadowoleniem pobiegłam do księgarni, w której zakupiłam wszystkie cztery (?) tomy uwielbianej sagi o wampirze Edku. Na co dzień staram się jednak dobierać lektury staranniej i nawet odmóżdżacze reprezentują sobą jako taki poziom. Jednak poziom ów, o ile w sytuacji ekstremalnej może być upokarzająco wręcz niski, nigdy nie powinien być zbyt wysoki.  O tym jak niezwykle ważna jest powyższa zasada przekonałam się niedawno, podczas siedmiogodzinnego powrotu pociągiem, po ciężkim boju w Warszawie. Niefrasobliwie wybrałam na podróż "Miasto ślepców" Jose Saramago - powieść ciekawą, wciągającą, ale ciężką, a nadto wymagającą intelektualnego ogarnięcia tematu. Gdy pociąg wreszcie dotoczył się do mojego miasta, po siedmiu godzinach czytania o ludzkim nieszczęściu, brodzeniu w ekstrementach i głodzie (oraz usilnego wyciągania z tego wniosków), chciało mi się wyć, a mój skołatany umysł czuł ciężar i ból istnienia niezwykle intensywnie. Pojawiła się również niepokojąca myśl o spożyciu paczki czipsów, pizzy lub czekolady na natychmiastową poprawę humoru. 

W związku z niezwykłą doniosłością wyboru odmóżdżacza dla higieny psychicznej i rozmiaru pośladków czytelnika, postanowiłam podzielić się miłością do twórczości autorki, która od kilku lat, niezawodnie spełnia opisaną powyżej funkcję odmóżdżacza, będąc zarazem prawdziwą, pełnokrwistą literaturą. Otóż moją prywatną królową lektur łatwych i przyjemnych jest rosyjska bestselerowa pisarka Aleksandra Marinina, która stworzyła cykl kryminałów o major Anastazji Kamieńskiej. Jej powieści spełniają wszystkie wymogi gatunku: wciągają od pierwszej strony, akcja toczy się błyskawicznie, finał jest zaskakujący, a  portrety psychologiczne postaci są zazwyczaj autentyczne, wielowymiarowe i interesujące. Język jest bogaty, styl lekki. Czyta się jednym tchem - ja  wczoraj pochłonęłam najnowszą przetłumaczoną na język polski pozycję "Obraz pośmiertny" i do tej chwili oblizuję się na myśl jak smaczne były te zbyt krótkie chwile z nią spędzone.

Wszystkie powyższe cechy dobrego kryminału (a zarazem dobrego odmóżdzacza) nie są jednak przyczyną dla której gorąco polecam relaks przy Marininie. Dla mnie najbardziej fascynujący w jej kryminałach jest   żywy, wręcz namacalny obraz Rosji po pieriestrojce. Rosji szarej, ponurej, mrocznej. Rosji rozwiązłości obyczajowej, wódki i wszechobecnego dymu papierosowego. Wreszcie Rosji ciasnoty, biedoty, brudu i wspólnych łazienek. Czytając Marininę trzeba po prostu zapalić papierosa, usmażyć schabowego na smalcu i napić się taniej rozpuszczalnej kawy. Dopiero wtedy można tę książkę w pełni poczuć, przenieść się w inny świat, z dala od naszej polskiej codzienności. I choć nie jest to świat wesoły, to jego ciężar nie przytłacza i nie wysysa z czytelnika ostatniej optymistycznej myśli (tak jak uczynił to ze mną Jose Saramago). Przeciwnie, choć książki te są pełne krytyki rosyjskiej rzeczywistości, to autorka jest do niej przywiązana i darzy ją sympatią, która automatycznie udziela się czytelnikowi.

Ku mojej wielkiej radości, Marinina napisała ogromną ilość powieści o major Kamieńskiej, a książki te ukazują się w Polsce od kilku lat dość regularnie. Żyję więc nadzieją, że moje ukochane odmóżdżacze, będą ze mną po każdym trudnym egzaminie, ciężkim okresie w pracy, czy w chwili kiedy po prostu mam ochotę zaparzyć sobie wielki kubek kiepskiej rozpuszczalnej kawy, zawinąć się w ciepły, wełniany koc, zapalić małą lampkę i czytać nieprzerwanie całą noc.     

http://www.marinina.ru/ - a na deser, gdyby ktoś znał rosyjskie szlaczki, link do strony internetowej autorki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...