czwartek, 30 sierpnia 2012

Zostać świętą

Eduardo T. Gil de Muro
Postacią św. Teresy od Dzieciątka Jezus zainteresowałam się po lekturze Projektu szczęście Gretchen Rubin (http://skrytkaliteracka.blogspot.com/2012/08/1001-sposobow-na-odnalezienie-szczescia.html). Autorka bowiem wielokrotnie w swej książce powtarzała, że św. Teresa jest dla niej inspiracją i wzorem, zachwycając się jej radością, skromnością i codziennym uśmiechem. Ponieważ zaś ja nieustannie, choć niekoniecznie skutecznie;), dążę do bycia lepszą osobą i w związku z tym wiecznie poszukuję inspiracji, postanowiłam dowiedzieć się kim tak naprawdę była św.Teresa.

Teresa Martin Guerin (Teresa z Lisieux, Teresa od Dzieciątka Jezus) urodziła się we Francji w 1873 roku. Pochodziła z wielodzietnej, kochającej się i niezwykle religijnej rodziny. W wieku zaledwie piętnastu lat wstąpiła do klasztoru karmelitanek. Nie dane jej było żyć długo i spokojnie. Zmarła w 1897 roku na gruźlicę. Pozostała po niej autobiografia Dzieje duszy. Tyle, jeśli chodzi o fakty, które można znaleźć w Wikipedii. Zafascynowało mnie jednak, co takiego tkwiło w tej młodej dziewczynie, że uznano ją za świętą i doktora kościoła? Żyła krótko, skromnie, spokojnie. Owszem, odeszła w cierpieniu, ale nie była to śmierć za wiarę. Nie dokonała spektakularnych cudów. Co sprawiło, że Teresa z Lisieux potrafi tak fascynować? Aby odpowiedzieć na te pytania, udałam się do biblioteki. Ku memu oburzeniu nie było w niej Dziejów duszy, a jedyną książką na temat św. Teresy była cienka biografia pt. Z orężem w ręku autorstwa hiszpańskiego karmelity Eduarda T. Gil de Muro. Nie tracąc nadziei, rozpoczęłam lekturę.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Siostrzana miłość i historia

Lisa See
Dziewczęta z Szanghaju to kolejna książka autorstwa Lisy See, która wpadła w moje ręce. Kilka lat temu przeczytałam zachwycający Kwiat śniegu i sekretny wachlarz oraz magiczną Miłość Peonii. Próbowałam też przebrnąć przez Na złotej górze, niestety bezskutecznie. Po Dziewczęta... sięgnęłam więc z umiarkowanym optymizmem i krztyną nadziei na dobrą, pełną uroku lekturę.

Akcja książki rozgrywa się w latach 30, 40 i 50 XX wieku, w Chinach i Stanach Zjednoczonych. Poznajemy losy sióstr: rozsądnej Pearl oraz pięknej i niefrasobliwej May. Ich spokojne i dostatnie życie zostaje gwałtownie i nieodwracalnie przerwane przez utratę rodzinnego majątku i wybuch wojny. Dziewczęta uciekają do Stanów Zjednoczonych, a ich życie już zawsze naznaczone będzie cierpieniem i walką. 

Przede wszystkim powieść jest bardzo ciekawa. Choć postacie są fikcyjne, to wydarzenia towarzyszące ich życiu już nie. Bogate tło historyczne stanowi olbrzymi atut (zawsze uważałam, że książka zyskuje na wartości, jeżeli niesie ze sobą informacje o faktach. Dobrze jest wiedzieć!). Mój największy entuzjazm wzbudziły opisy trudów życia Chińczyków w Los Angeles, ale atmosfera Szanghaju lat 30 również miała nieodparty urok. Postacie bohaterek są niejednoznaczne, prawdziwe i interesujące. Autorka bardzo wnikliwie opisała relację między siostrami, w której mimo najgorszych konfliktów i żali zawsze zwycięża miłość, przywiązanie i wielka przyjaźń. Język książki jest ładny, aczkolwiek wyjątkowo trudno przyszło mi przyzwyczajenie się do narracji  prowadzonej w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym.

Dziewczęta z Szanghaju nie niosą ze sobą rewolucyjnych treści, nie jest to też wybitna literatura, która wbija w fotel i nie pozwala o sobie zapomnieć. Brakowało mi w niej lekkości i magii, która tak mocno biła z poprzednich książek autorki. Nie ukrywam jednak, że mi się podobało i z pewnością sięgnę po kontynuację - Marzenia Joy.

środa, 15 sierpnia 2012

Ulica Literacka


Niewielka uliczka na starówce w Wilnie, najbardziej znana z tego, że mieszkał na niej Adam Mickiewicz, ukrywa prawdziwą niespodziankę. W 2008 r. zwykła, szara ściana została ozdobiona małymi dziełami sztuki. Każde z nich poświęcone jest innemu pisarzowi. Niestety, nie znam większości upamiętnionych na tam autorów, ale idea całkowicie mnie zachwyciła.



Dla zainteresowanych - link do strony internetowej projektu: http://www.literatugatve.lt/


Nr 65 - Czesław Miłosz


Tuż obok znajduje się dom Adama Mickiewicza i niezwykły salon tatuażu:




niedziela, 12 sierpnia 2012

1001 sposobów na odnalezienie szczęścia


Gretchen Rubin
Długo stałam w księgarni i zastanawiałam się nad kupnem Projektu szczęście autorstwa Gretchen Rubin. Zazwyczaj nie czytuję takich książek, a jeśli już po nie sięgnę, bardzo tego żałuję. Kusiła mnie jednak prześliczna zielono-kremowa okładka oraz zamieszczona na niej informacja o autorce, wedle której, zaczynała ona swoją karierę jako prawnik, by przekwalifikować się na pisarkę. Poczułam jedność dusz, bo choć pisarką zostać raczej nie zamierzam, to już zawód prawnika niezmiernie mnie nudzi. Kupiłam więc Projekt szczęście, wstydząc się sama przed sobą.

Projekt... stanowi skrzyżowanie poradnika o tym jak lepiej funkcjonować, z relacją z jednego roku życia autorki i jej rodziny. Podzielony jest na dwanaście rozdziałów, z których każdy opisuje kolejny miesiąc, w którym Rubin zmaga się ze swoimi słabościami,  - próbuje jeść zdrowiej, więcej ćwiczyć, być lepszą matką, lepszą żoną, lepszą przyjaciółką, Pollyanną... Eksperyment wspierają intelektualnie mądre głowy z całego świata (Arystoteles), święci (św. Teresa z Lisieux), politycy i postacie historyczne (Benjamin Franklin) oraz niezmierzona masa współczesnych i dawnych psychologów, filozofów i autorów popularnych poradników. Rubin dodatkowo tworzy tabelę postanowień, spisuje wszystkie możliwe truizmy, które przyszły jej do głowy i z zapałem zabiera się do nowego projektu, starając się odpowiedzieć na pytanie: jak sprawić, by i tak już niemalże perfekcyjne życie (cudowna, kochająca się rodzina, praca, będąca jednocześnie pasją, pieniądze) uczynić jeszcze lepszym. Dzięki Bogu wiemy, że pani Rubin nie jest pustą Amerykanką, bo co kilkadziesiąt stron dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami, odnośnie tego, że skoro chorzy na depresję i dzieci w Afryce mają gorzej, to jak ona może taki swój projekt prowadzić...

A teraz uwaga! Mimo wyrażonych powyżej dość ironicznych uwag:), przyznaję, że książka mnie wciągnęła. Przyznaję też, że zainspirowała mnie do pewnych niewielkich zmian w życiu. Przyznaję, że dzięki niej poznałam kilku wartych przeczytania autorów. Przyznaję, że bardzo zainteresowała mnie postać św. Teresy z Lisieux. Choć faktycznie w książce jest dużo truizmów i banałów, a momentami jest przerażająco naiwna, to jednak niesie pozytywny przekaz i dużo dobrej energii. Uczy prostej prawdy, że nasze szczęście zależy od nas samych. Nakazuje cieszyć się życiem oraz odmawia nam prawa do chowania się za murem, tak modnych dzisiaj ironii i dystansu:) Dlatego też mój wewnętrzny defetysta, walczy zaciekle z tą częścią mojej duszy, która łaknie pozytywów, choćby nie wiem jak trywialne by one nie były.

Jeśli więc ktoś potrzebuje lekkiej, inspirującej lektury - polecam. Jednak na koniec muszę wszystkich ostrzec! Podczas czytania tej książki wcale nie poczułam się szczęśliwsza! Przeciwnie, zaczęły męczyć mnie myśli o tym co chciałabym zmienić, a od ciągłego zastanawiania się nad osiągnięciem pełni szczęścia wszystkie moje zmartwienia i stresy zaczęły krążyć mi nad głową. I na koniec doszłam do wniosku, że szczęśliwi ludzie o szczęściu nie myślą:)

wtorek, 7 sierpnia 2012

Wiara w ludzkość odradza się w tramwaju:)

Sytuacja nr 1
W tramwaju: siedzę i czytam. Wchodzi starsza pani. Niechętnie rozglądam się dookoła - nikt z pasażerów nie wstaje. Chcę ustąpić miejsca. W odpowiedzi słyszę - Ależ nie! Pani sobie czyta. W pierwszej chwili myślę, że starsza pani ze mnie kpi, więc zachęcającym tonem ponawiam propozycję. Nadal napotykam czynny opór. Nie udaje mi się przekonać pani, żeby usiadła, a uwierzcie mi - naprawdę próbowałam.

Sytuacja nr 2
Jadę dzisiaj tramwajem. Widzę wolne miejsce. Siadam. Szczęśliwa wyciągam książkę. Na następnym przystanku wsiada kuśtykająca staruszka. Wzdycham i ustępuję miejsca. Ponieważ są godziny szczytu i tramwaj jest maksymalnie zatłoczony, szukam miejsca, by chociaż swobodnie się oprzeć i pogrążyć w lekturze, cały czas naiwnie trzymając książkę w dłoniach. Wszystkie słupy i ściany są zajęte. Stoję więc smętnie. Nagle z siedzenia obok wstaje może trzynastoletnia dziewczynka i mówi: Proszę, niech pani sobie usiądzie. Włosy stają mi dęba na głowie! Czy aż tak się roztyłam, że ludzie myślą, że jestem w ciąży?! Przerażona odmawiam i słyszę: Ale pani przecież chciała czytać...

czwartek, 2 sierpnia 2012

Japonia okiem biologa



Krzysztof Schmidt, Nozomi Nakanishi
Iriomote. Wyspa dzikich kotów Krzysztofa Schmidta opisuje podróż badawczą autora na japońską wyspę Iriomote, leżącą na archipelagu Riukiu. Wyspa jest mała, słabo zaludniona i generalnie dość nudna. Największą atrakcją są hucznie obchodzone festiwale i święta ludowe. Poza tym Iriomote zamieszkuje ponoć niezwykły - ciężko mi ocenić jak bardzo niezwykły, bo jestem prawnikiem, a nie biologiem - gatunek dzikiego kota i to właśnie w celu zbadania tego gatunku autor pojawił się na wyspie. Cieszyłam się - lubię koty, lubię przyrodę, lubię zapomniane zakątki świata, lubię Japonię. Myślałam, że będzie co najmniej ciekawie. Myliłam się.

Przede wszystkim Iriomote... jest nudna! Autor skupia się na odławianiu i śledzeniu kotów i zamiast dzielić się ciekawostkami z ich życia, zaś największe emocje budzą w nim nieustannie psujące się nadajniki. Schmidt opisuje tak dokładnie przebieg badań, wychodząc zapewne z błędnego założenia, że to co u niego wywołuje dreszczyk emocji, będzie równie podniecające dla przeciętnego czytelnika... Owszem, książka ma tzw. momenty, jak niezwykły opis rozmnażania się drzew figowca (który tak mnie zafascynował, że zna go już cała moja rodzina), ale giną one w nawale nudziarstwa. Mocną stroną mogłyby być opisy regionalnych świąt obchodzonych przez mieszkańców archipelagu Riukiu, ale niestety brakuje w nich głębi i analizy - bazują tylko na tym co autor sam zaobserwował i jeśli coś było dla niego niezrozumiałe, to takim pozostało już na zawsze. Razi też niezbyt wprawny język (który jeszcze mogę wybaczyć - autor jest naukowcem, nie zawodowym pisarzem) oraz bardzo subiektywne spojrzenie na świat Schmidta. Zdjęcia zamieszczone na końcu książki są przeciętne.

Podsumowując: polecam osobom, które są zainteresowane techniczną stroną obserwacji dzikich zwierząt. 


Morris też ma dziką duszę. Tylko nie lubi jej ujawniać:) 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...