Gretchen Rubin
Długo stałam w księgarni i zastanawiałam się nad kupnem Projektu szczęście autorstwa Gretchen Rubin. Zazwyczaj nie czytuję takich książek, a jeśli już po nie sięgnę, bardzo tego żałuję. Kusiła mnie jednak prześliczna zielono-kremowa okładka oraz zamieszczona na niej informacja o autorce, wedle której, zaczynała ona swoją karierę jako prawnik, by przekwalifikować się na pisarkę. Poczułam jedność dusz, bo choć pisarką zostać raczej nie zamierzam, to już zawód prawnika niezmiernie mnie nudzi. Kupiłam więc Projekt szczęście, wstydząc się sama przed sobą.
Projekt... stanowi skrzyżowanie poradnika o tym jak lepiej funkcjonować, z relacją z jednego roku życia autorki i jej rodziny. Podzielony jest na dwanaście rozdziałów, z których każdy opisuje kolejny miesiąc, w którym Rubin zmaga się ze swoimi słabościami, - próbuje jeść zdrowiej, więcej ćwiczyć, być lepszą matką, lepszą żoną, lepszą przyjaciółką, Pollyanną... Eksperyment wspierają intelektualnie mądre głowy z całego świata (Arystoteles), święci (św. Teresa z Lisieux), politycy i postacie historyczne (Benjamin Franklin) oraz niezmierzona masa współczesnych i dawnych psychologów, filozofów i autorów popularnych poradników. Rubin dodatkowo tworzy tabelę postanowień, spisuje wszystkie możliwe truizmy, które przyszły jej do głowy i z zapałem zabiera się do nowego projektu, starając się odpowiedzieć na pytanie: jak sprawić, by i tak już niemalże perfekcyjne życie (cudowna, kochająca się rodzina, praca, będąca jednocześnie pasją, pieniądze) uczynić jeszcze lepszym. Dzięki Bogu wiemy, że pani Rubin nie jest pustą Amerykanką, bo co kilkadziesiąt stron dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami, odnośnie tego, że skoro chorzy na depresję i dzieci w Afryce mają gorzej, to jak ona może taki swój projekt prowadzić...
A teraz uwaga! Mimo wyrażonych powyżej dość ironicznych uwag:), przyznaję, że książka mnie wciągnęła. Przyznaję też, że zainspirowała mnie do pewnych niewielkich zmian w życiu. Przyznaję, że dzięki niej poznałam kilku wartych przeczytania autorów. Przyznaję, że bardzo zainteresowała mnie postać św. Teresy z Lisieux. Choć faktycznie w książce jest dużo truizmów i banałów, a momentami jest przerażająco naiwna, to jednak niesie pozytywny przekaz i dużo dobrej energii. Uczy prostej prawdy, że nasze szczęście zależy od nas samych. Nakazuje cieszyć się życiem oraz odmawia nam prawa do chowania się za murem, tak modnych dzisiaj ironii i dystansu:) Dlatego też mój wewnętrzny defetysta, walczy zaciekle z tą częścią mojej duszy, która łaknie pozytywów, choćby nie wiem jak trywialne by one nie były.
Jeśli więc ktoś potrzebuje lekkiej, inspirującej lektury - polecam. Jednak na koniec muszę wszystkich ostrzec! Podczas czytania tej książki wcale nie poczułam się szczęśliwsza! Przeciwnie, zaczęły męczyć mnie myśli o tym co chciałabym zmienić, a od ciągłego zastanawiania się nad osiągnięciem pełni szczęścia wszystkie moje zmartwienia i stresy zaczęły krążyć mi nad głową. I na koniec doszłam do wniosku, że szczęśliwi ludzie o szczęściu nie myślą:)
Wg mnie najlepszym sposobem na odnalezienie szczęścia jest życie w zgodzie z samym sobą i swoimi prawdziwymi pragnieniami. Szkoda, że tak trudno to osiągnąć...
OdpowiedzUsuńTrzeba cały czas próbować:)
OdpowiedzUsuń30 year old Business Systems Development Analyst Isa Hurn, hailing from Igloolik enjoys watching movies like Benji and tabletop games. Took a trip to Ilulissat Icefjord and drives a Ferrari 250 SWB California Spider. zobacz post
OdpowiedzUsuńadwokat karnista rzeszow
OdpowiedzUsuń