Dziewczęta z Szanghaju to kolejna książka autorstwa Lisy See, która wpadła w moje ręce. Kilka lat temu przeczytałam zachwycający Kwiat śniegu i sekretny wachlarz oraz magiczną Miłość Peonii. Próbowałam też przebrnąć przez Na złotej górze, niestety bezskutecznie. Po Dziewczęta... sięgnęłam więc z umiarkowanym optymizmem i krztyną nadziei na dobrą, pełną uroku lekturę.
Przede wszystkim powieść jest bardzo ciekawa. Choć postacie są fikcyjne, to wydarzenia towarzyszące ich życiu już nie. Bogate tło historyczne stanowi olbrzymi atut (zawsze uważałam, że książka zyskuje na wartości, jeżeli niesie ze sobą informacje o faktach. Dobrze jest wiedzieć!). Mój największy entuzjazm wzbudziły opisy trudów życia Chińczyków w Los Angeles, ale atmosfera Szanghaju lat 30 również miała nieodparty urok. Postacie bohaterek są niejednoznaczne, prawdziwe i interesujące. Autorka bardzo wnikliwie opisała relację między siostrami, w której mimo najgorszych konfliktów i żali zawsze zwycięża miłość, przywiązanie i wielka przyjaźń. Język książki jest ładny, aczkolwiek wyjątkowo trudno przyszło mi przyzwyczajenie się do narracji prowadzonej w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym.
Dziewczęta z Szanghaju nie niosą ze sobą rewolucyjnych treści, nie jest to też wybitna literatura, która wbija w fotel i nie pozwala o sobie zapomnieć. Brakowało mi w niej lekkości i magii, która tak mocno biła z poprzednich książek autorki. Nie ukrywam jednak, że mi się podobało i z pewnością sięgnę po kontynuację - Marzenia Joy.
Dziewczęta z Szanghaju nie niosą ze sobą rewolucyjnych treści, nie jest to też wybitna literatura, która wbija w fotel i nie pozwala o sobie zapomnieć. Brakowało mi w niej lekkości i magii, która tak mocno biła z poprzednich książek autorki. Nie ukrywam jednak, że mi się podobało i z pewnością sięgnę po kontynuację - Marzenia Joy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz