piątek, 30 listopada 2012

Świat widziany oczami korespondenta wojennego

Anna Wojtacha
Zawód: korespondent wojenny. Te słowa zawsze miały dla mnie jakiś tajemniczy posmak.  Kim są ludzie, którzy wybierają życie na wojnie? Jak wyglądają konflikty zbrojne widziane oczyma dziennikarza? Czy kobieta może być korespondentem wojennym? Jakie są konsekwencje wykonywania tego zawodu? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć Anna Wojtacha w książce pt. Kruchy lód.

Podkreślić trzeba, że autorka sama jest korespondentem wojennym. Zna środowisko od podszewki i relacjonowała dla nas niejedną wojnę. Dzięki temu książka  jest autentyczna, prawdziwa i zawiera wiele interesujących anegdot.
Mamy niepowtarzalną okazję, by poznać metody pracy  i atmosferę panującą wśród dziennikarzy. Dowiadujemy się też jak wygląda życie dziennikarza po powrocie z linii frontu. Jeśli interesuje Was jak się bawią korespondenci wojenni, czego zawsze brakuje na wojnie i czy wygodnie podróżuje się wojskową CASĄ, polecam tę książkę.

niedziela, 25 listopada 2012

3-styles City

Ostatnimi czasy mocno zaniedbałam,a wręcz porzuciłam Skrytkę literacką. Nie bez powodu ;-). Od kilku tygodni jestem współprowadzącą nowego bloga, który stanowi wspólny projekt mój i moich dwóch przyjaciółek. Skupiamy się przede wszystkim na ciekawych sposobach spędzania wolnego czasu  (a tu nie może oczywiście zabraknąć interesujących książek). 

Dlatego też wszystkich zainteresowanych i łaknących recenzji książek, filmów, koncertów, imprez, przepisów kulinarnych i pomysłów na wieczór zapraszam do nas, do polubienia i częstego odwiedzania 3-styles City

poniedziałek, 17 września 2012

Niezmiennie fantastyczna fantastyka

George R.R. Martin
Ostatni istniejący tom Pieśni lodu i ognia przeczytany:-). Teraz pozostaje mi tylko niecierpliwie czekać na kolejne części serii: The winds of winter i A dream of spring. Panie Martin! Uprasza się o pośpiech!

O tym, że jestem absolutnie zachwycona twórczością Martina pisałam już jakiś czas temu. Teraz mogę tylko potwierdzić, że Taniec ze smokami. Część druga stanowi godną kontynuację poprzednich części sagi i polecam ją każdemu - zarówno wielbicielom gatunku, jak i osobom do fantastyki nieprzekonanym. Warto!


Taniec ze smokami
, podobnie jak jego poprzedniczki wciąga od pierwszych stron i do końca nie daje czytelnikowi wytchnienia. Podczas lektury przenosiłam się do magicznego świata, opisywanego tak sugestywnie, że słyszałam szum fal, czułam smak potraw i smród ulic. Język i styl Martina oceniam na piątkę.  Wiadomo - jest to literatura rozrywkowa, ale za to najwyższej klasy. Trochę natomiast onieśmiela ogromna ilość postaci. Poprzednie części przeczytałam ciurkiem, więc bohaterowie jakoś specjalnie mi się nie mieszali. Po ostatni tom sięgnęłam jednak po kilku miesięcznej przerwie i musiałam dość często zaglądać do spisu postaci na końcu książki. Myślę, że bez niego przeczytanie Tańca ze smokami byłoby dla mnie baaaardzo trudne:-). Ubolewam też (aczkolwiek paradoksalnie poczytuję to również za zaletę) nad całkowitym brakiem przywiązania autora do swoich postaci. Nigdy nie wiadomo kto zginie w kolejnym tomie! Duża śmiertelność bohaterów, powoduje też konieczność tworzenia nowych i spis postaci pęcznieje. Poza tym, irytuje mnie brak pewności do czego autor zmierza i jak zakończy się ta zawiła historia. Akcja, wbrew temu co mogłaby sugerować zabójcza grubość książki, posuwa się bardzo powoli, co nie może dziwić, bo Martin opisuje nam wydarzenia jednocześnie rozgrywające się w kilkunastu miejscach, widziane oczyma kilkunastu głównych bohaterów. W związku z tym nie jest nawet w stanie opisać wszystkich równoległych wydarzeń w jednej części. Intryga snuta przez autora została przez niego rozgrzebana, a istniejące wątki, zamiast się wyjaśniać, wikłają się jeszcze bardziej. Do tego dochodzą nowe... Nie wiem doprawdy, jak ten człowiek zamierza to wszystko ogarnąć w dwóch kolejnych tomach:-).  


piątek, 14 września 2012

O czym myślę, kiedy czytam o bieganiu

Haruki Murakami
Miarowym tempem pokonuję kolejny kilometr. Całe ciało pokryte mam wilgotną warstwą potu, a moja twarz już dawno przybrała barwę dojrzałych malin. W lewym kolanie czuję lekkie kucie, drętwieje mi stopa. W słuchawkach głośno dudni muzyka. Zerkam na prędkościomierz. Biegnę dalej. Jestem szczęśliwa. 

Nie jestem wytrawnym i doświadczonym biegaczem. Przeciwnie - nigdy nie startowałam w zawodach, wbrew licznym postanowieniom nadal nie udaje mi się trenować regularnie, moja prędkość jest żenująca, a o pokonywanych dystansach nie będę nawet wspominać. Mimo to mogę z całą pewnością stwierdzić, że kocham bieganie i jest to sport, który najlepiej współgra z moją osobowością i fizycznymi możliwościami. Dlatego też z dużą nadzieją sięgnęłam po O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu Murakamiego. Z nadzieją na coś ekstra. Na coś specjalnie dla mnie.

poniedziałek, 10 września 2012

Zakochałam się w Szarlatanie:)

Nie mam w zwyczaju reklamowania czegokolwiek, ale nie mogę z tych emocjów dzisiaj;p. Przebywam obecnie z krótką wizytą we Wrocławiu (swoją drogą jest to urocze miasto) i trafiłam dzisiaj do miejsca, które jest niezwykle bliskie mojej definicji raju! 

Antykwariat ma prześwietną nazwę Szarlatan, oprócz książek sprzedają pokaźną kolekcję płyt winylowych i starocie. Na ścianach wiszą zdjęcia, w tle lecą Beatlesi, na półkach wszystko jest poukładane tematycznie, alfabetycznie, według autorów i tytułów. No, przeżyłam prawdziwy orgazm konsumenta i czytelnika! W większości antykwariatów wyszukiwanie odpowiedniej pozycji przypomina walkę wręcz z żywą materią, co owszem, ma swój urok, ale powoli staje się wtórne. Mam też wrażenie, że częściej wynika z lenistwa, niż z zamierzonej stylistyki miejsca. Ale to nie koniec moich zachwytów! W Szarlatanie, mimo stosunkowo niewielkiej powierzchni, na jakiej się mieści, można zagubić się w prawdziwym labiryncie. Kiedy nagle dostrzegłam tajemnicze przejście między regałami, poczułam się jak Łucja z Opowieści z Narnii, odkrywająca korytarz prowadzący do innego świata. 

Zakochałam się w Szarlatanie, zamierzam tam jutro wrócić, buszować między półkami przez godzinę i kupić wielki stos książek (to jest to kompulsywne kupowanie, o którym pisałam ostatnio:p). 
A oto link do strony internetowej tego cudownego miejsca: 

piątek, 7 września 2012

Paweł Morel i jego kobiety

David Herbert Lawrence
Synowie i kochankowie to jedna z pierwszych powieści angielskiego pisarza - Davida Herberta Lawrence'a, wydana w 1913 roku. Jest to historia rodziny Morelów, koncentrująca się przede wszystkim na postaci matki oraz życiu uczuciowo-erotycznym jej ukochanego syna - Pawła. Akcja toczy się w Anglii, w jednej z górniczych wiosek. Książka zawiera wątki autobiograficzne, dużo w niej też analizy psychiki ludzkiej i relacji rodzinnych. Uważana za portret angielskiej klasy robotniczej, ukazuje życie ubogich górników.


Tak naprawdę Synowie i kochankowie nie wzbudziła we mnie intensywnych odczuć. Z przyjemnością przeczytałam, spodobało mi się - i tyle. Żaden z bohaterów mnie nie ujął, żaden wątek nie ekscytował. Jak już pisałam w poprzednim poście - dużo bólu sprawia mi pisanie o książkach, do których mam obojętny stosunek, ale słowo się rzekło:).

niedziela, 2 września 2012

Wrzesień!


Wrzesień to jeden z moich ulubionych miesięcy. Przyroda spowalnia i uspokaja się, wieczory są dłuższe, a ja mogę już legalnie i oficjalnie pić herbatę z mojego wielkiego kubka. Świat spowija nostalgia i babie lato, a kolory delikatnie płowieją. W tym roku notowania września jeszcze rosną - będzie to miesiąc odpoczynku od pracy i długo wyczekiwanego urlopu:) Byle dotrwać do piątku, potem już tylko szkolenia i rozkoszny tydzień nad jeziorem, wypełniony spaniem, zbieraniem grzybów, czytaniem książek i uprawianiem sportu:))) 


sobota, 1 września 2012

Pieśń o żołnierzach z Westerplatte

Konstanty Ildefons Gałczyński



Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
żołnierze z Westarplatte.

(A lato było piękne tego roku).

I tak śpiewali: Ach, to nic,
że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść

(A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.)

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,
gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I śpiew słyszano taki: -- By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.






czwartek, 30 sierpnia 2012

Zostać świętą

Eduardo T. Gil de Muro
Postacią św. Teresy od Dzieciątka Jezus zainteresowałam się po lekturze Projektu szczęście Gretchen Rubin (http://skrytkaliteracka.blogspot.com/2012/08/1001-sposobow-na-odnalezienie-szczescia.html). Autorka bowiem wielokrotnie w swej książce powtarzała, że św. Teresa jest dla niej inspiracją i wzorem, zachwycając się jej radością, skromnością i codziennym uśmiechem. Ponieważ zaś ja nieustannie, choć niekoniecznie skutecznie;), dążę do bycia lepszą osobą i w związku z tym wiecznie poszukuję inspiracji, postanowiłam dowiedzieć się kim tak naprawdę była św.Teresa.

Teresa Martin Guerin (Teresa z Lisieux, Teresa od Dzieciątka Jezus) urodziła się we Francji w 1873 roku. Pochodziła z wielodzietnej, kochającej się i niezwykle religijnej rodziny. W wieku zaledwie piętnastu lat wstąpiła do klasztoru karmelitanek. Nie dane jej było żyć długo i spokojnie. Zmarła w 1897 roku na gruźlicę. Pozostała po niej autobiografia Dzieje duszy. Tyle, jeśli chodzi o fakty, które można znaleźć w Wikipedii. Zafascynowało mnie jednak, co takiego tkwiło w tej młodej dziewczynie, że uznano ją za świętą i doktora kościoła? Żyła krótko, skromnie, spokojnie. Owszem, odeszła w cierpieniu, ale nie była to śmierć za wiarę. Nie dokonała spektakularnych cudów. Co sprawiło, że Teresa z Lisieux potrafi tak fascynować? Aby odpowiedzieć na te pytania, udałam się do biblioteki. Ku memu oburzeniu nie było w niej Dziejów duszy, a jedyną książką na temat św. Teresy była cienka biografia pt. Z orężem w ręku autorstwa hiszpańskiego karmelity Eduarda T. Gil de Muro. Nie tracąc nadziei, rozpoczęłam lekturę.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Siostrzana miłość i historia

Lisa See
Dziewczęta z Szanghaju to kolejna książka autorstwa Lisy See, która wpadła w moje ręce. Kilka lat temu przeczytałam zachwycający Kwiat śniegu i sekretny wachlarz oraz magiczną Miłość Peonii. Próbowałam też przebrnąć przez Na złotej górze, niestety bezskutecznie. Po Dziewczęta... sięgnęłam więc z umiarkowanym optymizmem i krztyną nadziei na dobrą, pełną uroku lekturę.

Akcja książki rozgrywa się w latach 30, 40 i 50 XX wieku, w Chinach i Stanach Zjednoczonych. Poznajemy losy sióstr: rozsądnej Pearl oraz pięknej i niefrasobliwej May. Ich spokojne i dostatnie życie zostaje gwałtownie i nieodwracalnie przerwane przez utratę rodzinnego majątku i wybuch wojny. Dziewczęta uciekają do Stanów Zjednoczonych, a ich życie już zawsze naznaczone będzie cierpieniem i walką. 

Przede wszystkim powieść jest bardzo ciekawa. Choć postacie są fikcyjne, to wydarzenia towarzyszące ich życiu już nie. Bogate tło historyczne stanowi olbrzymi atut (zawsze uważałam, że książka zyskuje na wartości, jeżeli niesie ze sobą informacje o faktach. Dobrze jest wiedzieć!). Mój największy entuzjazm wzbudziły opisy trudów życia Chińczyków w Los Angeles, ale atmosfera Szanghaju lat 30 również miała nieodparty urok. Postacie bohaterek są niejednoznaczne, prawdziwe i interesujące. Autorka bardzo wnikliwie opisała relację między siostrami, w której mimo najgorszych konfliktów i żali zawsze zwycięża miłość, przywiązanie i wielka przyjaźń. Język książki jest ładny, aczkolwiek wyjątkowo trudno przyszło mi przyzwyczajenie się do narracji  prowadzonej w pierwszej osobie i czasie teraźniejszym.

Dziewczęta z Szanghaju nie niosą ze sobą rewolucyjnych treści, nie jest to też wybitna literatura, która wbija w fotel i nie pozwala o sobie zapomnieć. Brakowało mi w niej lekkości i magii, która tak mocno biła z poprzednich książek autorki. Nie ukrywam jednak, że mi się podobało i z pewnością sięgnę po kontynuację - Marzenia Joy.

środa, 15 sierpnia 2012

Ulica Literacka


Niewielka uliczka na starówce w Wilnie, najbardziej znana z tego, że mieszkał na niej Adam Mickiewicz, ukrywa prawdziwą niespodziankę. W 2008 r. zwykła, szara ściana została ozdobiona małymi dziełami sztuki. Każde z nich poświęcone jest innemu pisarzowi. Niestety, nie znam większości upamiętnionych na tam autorów, ale idea całkowicie mnie zachwyciła.



Dla zainteresowanych - link do strony internetowej projektu: http://www.literatugatve.lt/


Nr 65 - Czesław Miłosz


Tuż obok znajduje się dom Adama Mickiewicza i niezwykły salon tatuażu:




niedziela, 12 sierpnia 2012

1001 sposobów na odnalezienie szczęścia


Gretchen Rubin
Długo stałam w księgarni i zastanawiałam się nad kupnem Projektu szczęście autorstwa Gretchen Rubin. Zazwyczaj nie czytuję takich książek, a jeśli już po nie sięgnę, bardzo tego żałuję. Kusiła mnie jednak prześliczna zielono-kremowa okładka oraz zamieszczona na niej informacja o autorce, wedle której, zaczynała ona swoją karierę jako prawnik, by przekwalifikować się na pisarkę. Poczułam jedność dusz, bo choć pisarką zostać raczej nie zamierzam, to już zawód prawnika niezmiernie mnie nudzi. Kupiłam więc Projekt szczęście, wstydząc się sama przed sobą.

Projekt... stanowi skrzyżowanie poradnika o tym jak lepiej funkcjonować, z relacją z jednego roku życia autorki i jej rodziny. Podzielony jest na dwanaście rozdziałów, z których każdy opisuje kolejny miesiąc, w którym Rubin zmaga się ze swoimi słabościami,  - próbuje jeść zdrowiej, więcej ćwiczyć, być lepszą matką, lepszą żoną, lepszą przyjaciółką, Pollyanną... Eksperyment wspierają intelektualnie mądre głowy z całego świata (Arystoteles), święci (św. Teresa z Lisieux), politycy i postacie historyczne (Benjamin Franklin) oraz niezmierzona masa współczesnych i dawnych psychologów, filozofów i autorów popularnych poradników. Rubin dodatkowo tworzy tabelę postanowień, spisuje wszystkie możliwe truizmy, które przyszły jej do głowy i z zapałem zabiera się do nowego projektu, starając się odpowiedzieć na pytanie: jak sprawić, by i tak już niemalże perfekcyjne życie (cudowna, kochająca się rodzina, praca, będąca jednocześnie pasją, pieniądze) uczynić jeszcze lepszym. Dzięki Bogu wiemy, że pani Rubin nie jest pustą Amerykanką, bo co kilkadziesiąt stron dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami, odnośnie tego, że skoro chorzy na depresję i dzieci w Afryce mają gorzej, to jak ona może taki swój projekt prowadzić...

A teraz uwaga! Mimo wyrażonych powyżej dość ironicznych uwag:), przyznaję, że książka mnie wciągnęła. Przyznaję też, że zainspirowała mnie do pewnych niewielkich zmian w życiu. Przyznaję, że dzięki niej poznałam kilku wartych przeczytania autorów. Przyznaję, że bardzo zainteresowała mnie postać św. Teresy z Lisieux. Choć faktycznie w książce jest dużo truizmów i banałów, a momentami jest przerażająco naiwna, to jednak niesie pozytywny przekaz i dużo dobrej energii. Uczy prostej prawdy, że nasze szczęście zależy od nas samych. Nakazuje cieszyć się życiem oraz odmawia nam prawa do chowania się za murem, tak modnych dzisiaj ironii i dystansu:) Dlatego też mój wewnętrzny defetysta, walczy zaciekle z tą częścią mojej duszy, która łaknie pozytywów, choćby nie wiem jak trywialne by one nie były.

Jeśli więc ktoś potrzebuje lekkiej, inspirującej lektury - polecam. Jednak na koniec muszę wszystkich ostrzec! Podczas czytania tej książki wcale nie poczułam się szczęśliwsza! Przeciwnie, zaczęły męczyć mnie myśli o tym co chciałabym zmienić, a od ciągłego zastanawiania się nad osiągnięciem pełni szczęścia wszystkie moje zmartwienia i stresy zaczęły krążyć mi nad głową. I na koniec doszłam do wniosku, że szczęśliwi ludzie o szczęściu nie myślą:)

wtorek, 7 sierpnia 2012

Wiara w ludzkość odradza się w tramwaju:)

Sytuacja nr 1
W tramwaju: siedzę i czytam. Wchodzi starsza pani. Niechętnie rozglądam się dookoła - nikt z pasażerów nie wstaje. Chcę ustąpić miejsca. W odpowiedzi słyszę - Ależ nie! Pani sobie czyta. W pierwszej chwili myślę, że starsza pani ze mnie kpi, więc zachęcającym tonem ponawiam propozycję. Nadal napotykam czynny opór. Nie udaje mi się przekonać pani, żeby usiadła, a uwierzcie mi - naprawdę próbowałam.

Sytuacja nr 2
Jadę dzisiaj tramwajem. Widzę wolne miejsce. Siadam. Szczęśliwa wyciągam książkę. Na następnym przystanku wsiada kuśtykająca staruszka. Wzdycham i ustępuję miejsca. Ponieważ są godziny szczytu i tramwaj jest maksymalnie zatłoczony, szukam miejsca, by chociaż swobodnie się oprzeć i pogrążyć w lekturze, cały czas naiwnie trzymając książkę w dłoniach. Wszystkie słupy i ściany są zajęte. Stoję więc smętnie. Nagle z siedzenia obok wstaje może trzynastoletnia dziewczynka i mówi: Proszę, niech pani sobie usiądzie. Włosy stają mi dęba na głowie! Czy aż tak się roztyłam, że ludzie myślą, że jestem w ciąży?! Przerażona odmawiam i słyszę: Ale pani przecież chciała czytać...

czwartek, 2 sierpnia 2012

Japonia okiem biologa



Krzysztof Schmidt, Nozomi Nakanishi
Iriomote. Wyspa dzikich kotów Krzysztofa Schmidta opisuje podróż badawczą autora na japońską wyspę Iriomote, leżącą na archipelagu Riukiu. Wyspa jest mała, słabo zaludniona i generalnie dość nudna. Największą atrakcją są hucznie obchodzone festiwale i święta ludowe. Poza tym Iriomote zamieszkuje ponoć niezwykły - ciężko mi ocenić jak bardzo niezwykły, bo jestem prawnikiem, a nie biologiem - gatunek dzikiego kota i to właśnie w celu zbadania tego gatunku autor pojawił się na wyspie. Cieszyłam się - lubię koty, lubię przyrodę, lubię zapomniane zakątki świata, lubię Japonię. Myślałam, że będzie co najmniej ciekawie. Myliłam się.

Przede wszystkim Iriomote... jest nudna! Autor skupia się na odławianiu i śledzeniu kotów i zamiast dzielić się ciekawostkami z ich życia, zaś największe emocje budzą w nim nieustannie psujące się nadajniki. Schmidt opisuje tak dokładnie przebieg badań, wychodząc zapewne z błędnego założenia, że to co u niego wywołuje dreszczyk emocji, będzie równie podniecające dla przeciętnego czytelnika... Owszem, książka ma tzw. momenty, jak niezwykły opis rozmnażania się drzew figowca (który tak mnie zafascynował, że zna go już cała moja rodzina), ale giną one w nawale nudziarstwa. Mocną stroną mogłyby być opisy regionalnych świąt obchodzonych przez mieszkańców archipelagu Riukiu, ale niestety brakuje w nich głębi i analizy - bazują tylko na tym co autor sam zaobserwował i jeśli coś było dla niego niezrozumiałe, to takim pozostało już na zawsze. Razi też niezbyt wprawny język (który jeszcze mogę wybaczyć - autor jest naukowcem, nie zawodowym pisarzem) oraz bardzo subiektywne spojrzenie na świat Schmidta. Zdjęcia zamieszczone na końcu książki są przeciętne.

Podsumowując: polecam osobom, które są zainteresowane techniczną stroną obserwacji dzikich zwierząt. 


Morris też ma dziką duszę. Tylko nie lubi jej ujawniać:) 

niedziela, 29 lipca 2012

Nie samą książką człowiek żyje


Nareszcie nadszedł ten cudowny czas, kiedy chociaż w weekendy i popołudnia mam okazję poczuć wakacyjną atmosferę. Ostatni tydzień był absolutnym hitem pogodowym, a za trzy dni biorę w pracy kilka dni urlopu i jedziemy z Ukochanym do Wilna. No i zaczęły się w piątek Igrzyska Olimpijskie! Żyć nie umierać! Dlatego nie miałam czasu czytać tyle co zazwyczaj, nie wspominając już o pisaniu recenzji. Cóż...życie jest sztuką wyboru:)








piątek, 6 lipca 2012

Historia uczucia idiotki i związkofoba, czyli totalny upadek ideałów

Jean-Noel Liaut
Karen Blixen. Afrykańska Odyseja opisuje najważniejszy okres życia autorki Pożegnania z Afryką. Kilkanaście lat, które pisarka spędziła w Afryce, obfitowały w ból, chorobę (Blixen cierpiała na syfilis), zdrady i porażki, będąc zarazem czasem wielkiej miłości, wielkich wzruszeń i kształtowania się osobowości autorki. Nie dziwi więc, że Jean-Noel Liaut (francuski pisarz, dziennikarz i tłumacz) postanowił skupić się właśnie na afrykańskim etapie losów autorki.
Opowieść o życiu Karen Blixen nie pochłonęła mnie totalnie. Zapewne częściową winę ponosi sam charakter biografii (niestety zazwyczaj z góry wiadomo, co się stanie;p), bo Afrykańska Odyseja napisana została w sposób poprawny, wprowadzony został przejrzysty podział na rozdziały, które opisują konkretny etap życia, bądź relację bohaterki. Bardzo estetyczna i ładna szata graficzna książki sprawiała, że proces czytania był bardzo... elegancki (nie wiem jak to logicznie wytłumaczyć, ale po prostu tę książkę czytało się elegancko). Brakowało mi natomiast większej ilości zdjęć, gdyż na każdy rozdział przypadała tylko fotografia tytułowa. 

Pisząc Afrykańską Odyseję Liaut skupił się przede wszystkim na związku Blixen i jej największej miłości - Denisa Finch Hattona. No i cóż... Moim zdaniem stworzył ich obraz niezbyt atrakcyjnym. Nie wiem, czy taki był cel autora, ale odebrałam Karen, jako pozbawioną kontaktu z rzeczywistością, egzaltowaną, egoistyczną idiotkę, Denisa zaś jako snobistycznego dupka, typowego związkofoba, wykorzystującego kobiety. Dziecinni, niedojrzali, wywyższający się. Niestety książka Liauta (a czytałam ją ponad miesiąc temu!) wywołała we mnie niezatartą niechęć do Blixen i Hattona. Zapewne mój odbiór biografii jest bardzo indywidualny, ponieważ autor opisuje również pozytywne cechy i zachowania pisarki i jej wieloletniego kochanka. Afrykańska Odyseja zniszczyła jednak romantyczną wizję wielkiej miłości jaka łączyła tę parę, pozostawiając wrażenie jakże typowego zauroczenia kobiety, która wkłada w wybranego mężczyznę wszystkie wyśnione cechy. Mężczyzna zaś wykorzystuje sytuację najlepiej jak tylko może. W każdy razie cieszę się, że książki Blixen przeczytałam wiele lat temu, bo teraz podczas lektury mogłabym tylko myśleć o tym, jaką głupotą było inwestowanie z uporem maniaka w jakże drogą plantację kawy, bez biznesplanu, znajomości tematu i zapasowych środków finansowych...

Książka nieco wyprowadziła mnie z równowagi. Nerwy zostały częściowo zrekompensowane niezwykle przyjemnymi okolicznościami przyrody, w jakich miałam okazję ją czytać. 

czwartek, 5 lipca 2012

Lato w Gutowie:)

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Pisząc szczerze, myślałam, że Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy to będzie maksymalna porażka, dno i badziewie, które rzucę w kąt po dwudziestu stronach. Ta słodka nazwa, ta jeszcze słodsza okładka, która zachęca hasłami: Silne kobiety. Wielkie namiętności. Rodzinne tajemnice... Właściwie nie wiem dlaczego zaczęłam ją czytać. Długo leżała w grupie książek skazanych na wieczne zapomnienie, aż tu nagle, niespodziewanie dla samej siebie, dałam jej szansę. Nie żałuję:)
Cukiernia pod amorem. Zajezierscy stanowi pierwszą część sagi rodzinnej opisujące losy kolejnych pokoleń Zajezierskich, Cieślaków i Hryciów. Akcja toczy się równolegle w XX i XIX wieku. Największą  siłą książki zdecydowanie jest atmosfera. Prowincjonalne miasteczko, w którym czas biegnie tempem kolejnych pracowitych dni spędzanych na pieczeniu jagodzianek. Dworki szlacheckie, pałac hrabiego, powstanie styczniowe, zakazana namiętność chłopki i hrabiego. Czego w tej książce nie ma! Muszę jednak wyraźnie podkreślić: czytając Cukiernię... ani przez chwile nie czułam nadmiaru wrażeń. Autorka dobrała idealne proporcje literackich składników i podała nam przepyszną powieściową jagodziankę: słodką, ale z charakterem, z orzeźwiającymi jagodami i pachnącym, krzepiącym ciastem. Niezwykły klimat książki uzupełnia wciągająca fabuła, dobry styl i ładny język.  Zupełnie osobistą i subiektywną przyjemność sprawiło mi to, że akcja wydarzeń rozgrywających się w XX wieku toczy się latem. Dzięki temu poczułam się jak na prawdziwych wakacjach, których przyznaję, nieco mi teraz brakuje, zwłaszcza, kiedy siedzę zamknięta w biurze lub wracam do domu przepoconym, obrzydliwym tramwajem.
Standardowo już marudząc,wytykam Cukierni pod amorem pewne drobne niespójności logiczne (nie pamiętam o co dokładnie chodziło, ale wiem, że się zirytowałam) oraz przebijający tu i ówdzie styl powieści przygodowej dla młodzieży (oddaję sprawiedliwość - raczej Szatan z siódmej klasy, niż Zmierzch). Ostatnie nie dziwi tym bardziej, że Gutowska-Adamczyk przed opublikowaniem Cukierni... była znana, jako autorka powieści dla dzieci. Poza tymi minusami pełen zachwyt, radość i smak lata:)


środa, 4 lipca 2012

Moje literackie odkrycie roku!

Chimamanda Ngozi Adichie
Wiem, rok 2012 trwa w najlepsze. Ale ja nie mogę już wytrzymać i ogłaszam, że moim literackim odkryciem roku 2012 została Chimamanda Ngozi Adichie.
Chimamanda Ngozi Adichie urodziła się i wychowała w Nigerii. Studia ukończyła w Stanach Zjednoczonych. Dotychczas ukazały się dwie powieści jej autorstwa: Fioletowy hibiskus (w 2003 roku) - opowiadający historię piętnastoletniej Kambili oraz Połówka żółtego słońca (w 2006 roku) - opisująca losy sióstr Olanny i Kainene na tle wojny domowej w Nigerii. W księgarniach pojawił się również zbiór opowiadań To coś na twojej szyi. Miałam dotychczas okazję przeczytać dwie powieści Chimamandy, na pewno też w tym roku sięgnę po zbiór opowiadań i będę z niecierpliwością czekać na kolejne utwory.
Najbardziej urzekły mnie w twórczości Adichie złożone i autentyczne postacie głównych bohaterów. Kainene, Olanna, Ugwu, Odenigbo, Kambili to osobowości niezapomniane. Już w czasie czytania powieści ożyły w mojej głowie, i teraz funkcjonują jako byty niezależne. Wielowymiarowość postaci pokrywa się z dużą dozą mądrości i prawdy zawartą w tych książkach. Nie ma w nich bezwzględnego zła i oczywistego dobra. Wszystko jest trudne i nic nigdy nie jest proste. Duże wrażenie zrobił na mnie zwłaszcza opis miłości Kambili do ojca-tyrana oraz historia z pobytu Ugwu w armii biafrańskiej. Obie książki osadzone są głęboko w historii Nigerii i dzięki temu oprócz niewątpliwych zalet artystycznych, mają również dużą wartość poznawczą.Język jakim posługuje się Adichie jest zarazem prosty i bogaty, czysty i kolory. Miejsca w których rozgrywają się powieści, ich bohaterowie i nigeryjska przyroda opisane zostały niezwykle starannie i czytelnik bez najmniejszego wysiłku przenosi się do afrykańskich miast i wiosek.


Zakochałam się w świecie stworzonym przez Adichie i po trzykroć polecam jej książki każdemu spragnionemu dobrej, mądrej literatury. 

Linki:

sobota, 30 czerwca 2012

Krótka historia prawdziwego smutku

C.S. Lewis
Clive Staples'a Lewisa zdecydowana większość czytelników kojarzy z Opowieściami z Narni. Do niedawna ja też byłam przekonana, że czarodziej mojego dzieciństwa, człowiek, dzięki któremu z nadzieją badałam tylną ściankę każdej szafy, to wyłącznie ekspert od pięknych baśni. Z zaskoczeniem odkryłam, że jest inaczej, gdy w moje ręce trafiła niewielkich rozmiarów książka o wielkiej sile rażenia. 

Smutek jest historią przejmującego bólu autora, odczuwanego po śmierci jego ukochanej żony Joy. Świadomie używam słowa historia. Lewis bowiem twierdzi, iż jego ból ewoluuje, zmienia się. Porównuje go do spirali, po której krąży, przechodząc po kolei wszystkie etapy swojego cierpienia. Oddala się od Boga, walczy, ucieka w złość, idealizuje zmarłą, tęskni, czasem czuje ulgę.  

Książka jest niezwykle szczera, wręcz bije z niej ekshibicjonizm emocjonalny. Jednak pełnego odkrycia uczuć autor dokonał celowo. Najpierw tworzył, by zrozumieć siebie i zwalczyć cierpienie. Potem zdecydował się wydać te zapiski (pod pseudonimem, w 1961, czyli już po opublikowaniu wszystkich Opowieści z Narni), by pomóc innym w ich bólu. Podobno Smutek jest polecany osobom, które straciły bliską osobę, jako remedium na ból. Nie mogę na szczęście powiedzieć, czy książka faktycznie przynosi ulgę w cierpieniu. Moi najbliżsi cały czas ze mną są. Mi Smutek przypomniał o tym jak bardzo jestem teraz szczęśliwa, jednocześnie doradził, bym doceniała każdą chwilę spędzoną z moim ukochanym mężem. Bo Lewis mówi dobitnie i wyraźnie: śmierć jednego z małżonków jest tylko kolejnym, koniecznym i nieuniknionym etapem ich miłości.

sobota, 23 czerwca 2012

Kobieca strona podróży



Martyna Wojciechowska
Kobieta na krańcu świata 2 to zbiór reportaży z Afryki i Azji. Książka powstała w oparciu o cieszący się dużą popularnością program telewizyjny, którego ze względu na głęboko zakorzeniony wstręt do ruchomych obrazów nigdy nie oglądałam (przyznaję: jestem aspołecznym typem, który przy włączonym telewizorze wydaje z siebie serię bardzo wysokich pisków, przeplatanych warkotami, skierowaną w stronę nieszczęsnego domownika, który w spokoju chce obejrzeć ostatni odcinek swojego serialu). Nie przeprowadzę tu więc analizy porównawczej programu i książki, choć przyznaję, że lektura zachęciła mnie nawet do obejrzenia wersji telewizyjnej.

Konwencja Kobiety... jest prosta: lecimy samolotem w daleki świat, gdzie dopadamy jakąś bohaterkę i skrótowo opisujemy jej albo ciężkie albo dziwaczne życie, następnie dołączamy kilka informacji i ciekawostek o kraju w którym toczy się akcja, robimy zdjęcia. Tak pomieszane składniki nie dają czytelnikowi szans na dogłębne poznanie miejsc odwiedzanych przez ekipę programu. Martyna Wojciechowska wyraźnie wybrała kobiecą stronę podróży - nie skupia się na wielkiej polityce, czy globalnych problemach. 90% uwagi autorki koncentruje się na bohaterce danego rozdziału (co do zasady jest to kobieta, ale zdarzył się również hipopotam...). Poznajemy więc wybrane aspekty egzotycznego świata w sposób iście fragmentaryczny. Taki model opisywania rzeczywistości sam w sobie zły nie jest, zwłaszcza, że autorka robi to bardzo przystępnie i zajmująco. Niestety raził mnie w książce brak obiektywizmu - niektóre bohaterki Martyna lubi i ceni, inne niemalże otwarcie krytykuje.

Ogromny plus należy się za zdjęcia, wykonane przez Małgorzatę Łupinę. Właściwie to nie wiem, czy tekst aby na pewno był tutaj potrzebny, bo fotografie samodzielnie opowiadają historie, momentami przekazując więcej niż słowo pisane.

Choć książka ta nie stanowi literatury podróżniczej najwyższej klasy, to jednak jest godna polecenia, zwłaszcza osobom, które chcą się na parę godzin oderwać od rzeczywistości i wybrać na krótkie wakacje w wyobraźni - bez wielkich oczekiwań, wielkich myśli i wielkich emocji.

sobota, 9 czerwca 2012

Kościół w wersji instant

Szymon Hołownia
Szybko, lekko, przyjemnie, całkiem smacznie, poznawczo. Tak w skrócie można opisać Kościół dla średnio zaawansowanych, niezbyt opasłą książeczkę autorstwa dziennikarza Szymona Hołowni, szerszej publiczności znanego z wygłupów w telewizji TVN. 


Autor ze sporą dawką humoru, dużą ilością dystansu i olbrzymią sympatią opisuje Kościół Katolicki. Lecz nie w formie systemowej, wnikliwej analizy, a leksykonu dość przypadkowych pojęć. Dowiadujemy się więc, czym jest antyfona, o co chodzi w modlitwie stresem, jaką rolę pełni gosposia na plebani i karaoke podczas mszy. Dodatkowo możemy wybierać sobie hasła w dowolnej kolejności i zgodnie ze swoimi zainteresowaniami (choć ja przeczytałam książkę "od deski do deski"). Czytelnik zostaje wzbogacony w nową wiedzę, zasypany anegdotami i ciekawostkami. Wszystko to jest przyprawione lekkim, ironicznym stylem pisania.

Mimo że Hołownia ślizga się po tematach, nie przystając ani na moment i poza nielicznymi wyjątkami (na szczególne wyróżnienia zasługują hasła Watykańska ruletka oraz Obsesja seksualna) nie wdaje się w głębsze rozważania, jest on całkowicie usprawiedliwiony. Świadomie zdecydował się na formułę książki instant, "w proszku",  publicystycznego fastfooda. Książka jest tym czym miała być, niczego nie udaje. I za tę szczerość należy się Hołowni duży plus. 

Niestety, zabrakło mi trochę w tej pozycji odwagi. Hołownia na tematy kontrowersyjne pisze krótko, powtarzając frazesy, które można usłyszeć co niedzielę w kościele. Nie podejmuje dyskusji. No cóż... Taka właśnie jest forma książki - lekko, szybko, wesoło, dla każdego. Głębsze rozważania mogłyby tylko zepsuć konwencję.

Warto sięgnąć po Hołownię. Kościół dla średnio zaawansowanych jest bardzo dobrze, przystępnie napisaną książką, która pozwala bliżej poznać instytucję, która w naszym kraju ma nadal niezwykle silną pozycję. Wiedza ta przyda się każdemu: wierzącym praktykującym, wierzącym niepraktykującym, niewierzącym praktykującym i niewierzącym niepraktykującym:). 

czwartek, 8 marca 2012

Dzień Kobiet!

Magda Szabo
Pisałam o Dniu Kota, to mogę też wspomnieć o Dniu Kobiet:) Nie żebym jakoś szczególnie świętowała, ale skoro jest okazja...

Więc składam najlepsze życzenia wszystkim Kobietom (i Mężczyznom też - niech mają coś z życia): nieskończonej ilości ciekawych książek, i podróży w miejsca o których w czytacie, i radości, uśmiechu, i niech szybko zawita do was najmilsza z Kobiet - Pani Wiosna:)

Przy okazji chciałabym krótko, acz bardzo gorąco polecić w ten dzień pewną książkę, autorstwa mojej nowej ulubionej pisarki. Staroświecka historia Magdy Szabo (nad powinna być kreseczka, ale nie umiem przestawić klawiatury na zagraniczną...) to doskonale napisana powieść o Lenke Jablonczay - fascynującej kobiecie. Akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX, na Węgrzech. Książkę wyróżnia to, że opowiada dzieje prawdziwej rodziny, a główna bohaterka jest jednocześnie matką autorki. Staroświecka historia urzekła mnie całkowicie.

A tak na marginesie: Magdę Szabo poznałam dzięki przeglądaniu blogów książkowych, za co wszystkim piszącym o niej bardzo dziękuję!



poniedziałek, 5 marca 2012

W powojennym polskim buszu

Ryszard Kapuściński
Aż wstyd się przyznać, ale Busz po polsku to pierwsza przeczytana przez mnie książka Ryszarda Kapuścińskiego. Jest to wstyd tym większy, że jego reportaże stały na półkach w moim rodzinnym domu właściwie od zawsze, a ja jako mały dzieciak często zastanawiałam się, co ukrywają te kolorowe okładki o dziwnych tytułach. Nigdy jednak do nich nie zajrzałam. Oczywiście szybko dowiedziałam się, kim jest ich autor oraz o czym traktują, ale jakoś mnie do nich nie ciągnęło, zawsze miałam pilniejsze sprawy i ważniejsze lektury. Dopiero niedawno, uświadomiwszy sobie ogrom swojej ignorancji, podebrałam z biblioteczki rodziców kilka książek Kapuścińskiego. 


Na pierwszy ogień, właściwie bez powodu i zupełnie przypadkowo, poszedł Busz po polsku. Dopiero później niezawodna Wikipedia uzmysłowiła mi, że jest to pierwsza książka Kapuścińskiego. Została wydana w roku 1962. Dodatkowo, również zupełnie nieświadomie, przeczytałam Busz w rocznicę urodzin autora, czyli 4 marca! Absolutna i zupełnie przypadkowa symbolika:). 

Busz po polsku jest to zbiór 17 krótkich reportaży, które w latach 1958-61 ukazały się w tygodniku Polityka. Autor opisuje w nich Polskę i ludzi w niej mieszkających. Na wstępie poznajemy wspomnienia Kapuścińskiego z okresu II wojny światowej - głód, strach, ból. Mimo że minęły lata od kiedy się zakończyła, wojna nadal tkwi w autorze, i będzie się w nim zapewne toczyć aż do śmierci. W następnych reportażach obserwujemy już rzeczywistość powojenną, oglądaną z perspektywy przeciętnych obywateli, mieszkańców wsi i miast - i z tych opisów wyłania się społeczeństwo z jednej strony dotknięte wojną, z drugiej pełne nienawiści i ignorancji, będących według autora główną wojny przyczyną. Ostatni reportaż to już wspomnienie z innego świata - w ciemną noc, przy ognisku w Ghanie Kapuściński wspomina swój kraj, by na sam koniec stwierdzić: Opowiedzieć jeden rok mojego kraju, wszystko jedno który, rok 1957, powiedzmy, tylko jeden miesiąc tego roku, weźmy lipiec, tylko jeden dzień, choćby szósty. Nie sposób. A jednak ten dzień, miesiąc i rok istnieje w nas, musi istnieć, przecież wtedy byliśmy, szliśmy ulicą, kopaliśmy węgiel, cięliśmy las, szliśmy ulicą, jak opisać jedną ulicę w jednym mieście (może być Kraków), tak aby odczuli jej ruch, jej klimat, jej trwanie i zmienność, jej zapach i szum, tak żeby ją wiedzieli.



Oczywiście rekomendować i polecać reportaży Kapuścińskiego nikomu nie trzeba. O tym, że są świetnie napisane, przenikliwe i mądre, wie chyba każdy. A jeśli wcześniej tego nie wiedział, to teraz już wie:) Ja się natomiast cieszę, że to dopiero początek mojej przygody z tym reporterem i już ostrzę zęby na  kwietniową lekturę Cesarza.


sobota, 3 marca 2012

Smutne biblioteki

Jak prawie każdy mól książkowy mam zwyczaj zaznaczania i wypisywania cytatów z moich lektur. Zazwyczaj notuję je w moim sekretnym kajeciku i czytam w chwilach zwątpienia:), ale tym razem postanowiłam jednak podzielić się fragmentem Badań terenowych nad ukraińskim seksem Oksany Zabużko, który opisuje wizytę w bibliotece. Po pierwsze - pasuje do moich niedawnych blogowych narzekań, po drugie - dobrze oddaje styl w jakim pisze Zbużko. Oto on:

(...) pole identycznych szarych nagrobków, i chociaż wiadomo, że pod każdym czai się nieboszczyk, gotowy na pierwsze wezwanie przybrać żywą cielesną postać i wyskoczyć na powierzchnię, to już ta astronomiczna liczba niweczy sens wyboru kogoś konkretnego: cóż, ilu z nich zdoła człowiek za swego życia wskrzesić i ilu w taki sposób wskrzeszonych-przeczytanych coś dla niego będzie znaczyć?

Porównywanie książek do nagrobków jest smutne, ale jest w nim coś prawdziwego, zwłaszcza w przypadku wielkich, publicznych bibliotek. Ile doskonałych utworów ulega zapomnieniu, ile zakurzonych tomów zalega tam na półkach. Biblioteki są trochę jak sierocińce. Książki, które miały szczęście zamieszkać w prywatnych kolekcjach, mają lepsze życie: są doceniane, regularnie przeglądane, wspominane i stanowią najpiękniejszą ozdobę domu. 




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...